我 nigdy nie przypuszczałem, że coś tak abstrakcyjnego jak polityka może tak głęboko wpłynąć na moje życie osobiste. Zdarzało się to wielokrotnie, choć za każdym razem doświadczenie było inne, ale zawsze pozostawiało gorzki posmak.
Najbardziej pamiętne było rozstanie z moją byłą dziewczyną, Anią. Poznaliśmy się na studiach, od razu poczuliśmy tę chemię, która potem przerodziła się w prawdziwe uczucie. Nasze charaktery świetnie się uzupełniały, oboje mieliśmy podobne poczucie humoru, pasje. Przez pierwsze lata naszego związku polityka była tematem tabu. Oboje nie byliśmy zbytnio zaangażowani, raczej traktowaliśmy to jako coś, co się dzieje gdzieś tam w tle, a nas to jakoś szczególnie nie dotyczyło. Unikaliśmy dyskusji, bo oboje ceniliśmy spokój w związku i nie chcieliśmy się kłócić.
Problem zaczął się pojawiać stopniowo, kiedy oboje zaczęliśmy bardziej interesować się tym, co dzieje się w kraju. Zaczęły się pojawiać pierwsze nieśmiałe komentarze, które czasem prowadziły do lekkiego zgrzytu, ale zawsze udawało nam się to obrócić w żart albo po prostu zmienić temat. Problem jednak narastał. Ania z czasem coraz bardziej angażowała się w działania swojego ugrupowania, coraz więcej czasu spędzała na czytaniu artykułów, oglądaniu debat, uczestnictwie w spotkaniach. Ja z kolei, obserwując jej coraz większe zaangażowanie i słysząc jej coraz gorętsze przekonania, zacząłem czuć niepokój.
Zaczęły się pojawiać pierwsze prawdziwe rozmowy, które szybko przeradzały się w kłótnie. Pamiętam jedną z nich. Byliśmy u znajomych, a rozmowa zeszła na temat jakiegoś społecznego problemu. Ania zaczęła wygłaszać swoje poglądy, bardzo stanowczo i z przekonaniem. Ja, mając inne zdanie, próbowałem przedstawić swoje argumenty, ale ona od razu mnie atakowała, zarzucając mi brak wrażliwości, krótkowzroczność, a nawet popieranie „tych złych”. Czułem się wtedy strasznie bezradny. To nie była już wymiana zdań, to była próba narzucenia swojego punktu widzenia i zdominowania mnie.
Najgorsze było to, że te różnice w poglądach zaczęły wpływać na nasze codzienne życie. Ania ciągle mówiła o polityce, analizowała wszystko przez pryzmat swoich poglądów. Kiedy oglądaliśmy wiadomości, każde wydarzenie było dla niej okazją do wyrażenia swojej frustracji lub radości, oczywiście z wyraźnym podziałem na „dobrych” i „złych”. Ja z kolei zacząłem czuć, że nie mogę być sobą w jej obecności. Bałem się powiedzieć coś, co mogłoby zostać odebrane jako sympatia do „przeciwnego obozu”. Czułem się, jakbym musiał ciągle się pilnować, co mówię i jak się zachowuję. To było wyczerpujące.
Próbowaliśmy rozmawiać o tym, staraliśmy się znaleźć jakiś kompromis. Ania mówiła, że nie może zrezygnować ze swoich przekonań, że to jej sumienie, jej wartości. Ja też nie chciałem rezygnować ze swoich, chociaż moje poglądy były mniej radykalne. Zaczęliśmy się od siebie oddalać. Nasze wspólne rozmowy stawały się coraz rzadsze i trudniejsze. Zamiast rozmawiać o tym, co nas łączy, zaczęliśmy skupiać się na tym, co nas dzieli. Nasza intymność też ucierpiała. Czułem, że nawet w tych prywatnych chwilach jest jakaś bariera, niewidzialna ściana zbudowana z naszych odmiennych poglądów.
Rozstanie było bolesne, bo wciąż się kochaliśmy. Ale przyszedł moment, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy już tego ciągnąć. Te ciągłe spięcia, te niekończące się kłótnie, ten brak zrozumienia… to zaczynało niszczyć nas oboje. Pamiętam naszą ostatnią rozmowę. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, cisza wisiała w powietrzu, gęsta od niewypowiedzianych słów i żalu. Ania powiedziała, że nie widzi innego wyjścia, że nie może być z kimś, kto nie podziela jej fundamentalnych poglądów na świat. Ja z kolei powiedziałem, że nie wyobrażam sobie życia w ciągłym napięciu i że potrzebuję partnerki, z którą będę mógł być sobą, a nie kogoś, kto będzie mnie oceniał przez pryzmat polityki.
To było jak wyrywanie sobie kawałka serca. Kiedy Ania zabierała swoje rzeczy, mieliśmy jeszcze kilka smutnych, spokojnych rozmów. Nie było pretensji, tylko jakieś głębokie rozczarowanie i żal. Po jej wyjściu długo siedziałem sam w pustym mieszkaniu, czując ogromną pustkę. W głowie miałem obraz naszych wspólnych lat, naszych śmiechów, naszych planów, a wszystko to teraz przyćmione zostało przez coś, czego nie potrafiliśmy kontrolować.
Z perspektywy czasu widzę, że problemem nie były same różnice polityczne, ale sposób, w jaki je traktowaliśmy. Brak otwartości, brak szacunku dla odmiennego zdania, brak umiejętności słuchania. W pewnym sensie to doświadczenie nauczyło mnie, że w związku ważna jest nie tylko zgodność poglądów, ale przede wszystkim zgodność w podejściu do tych różnic. Potrzebna jest dojrzałość, żeby umieć powiedzieć: „Nie zgadzamy się w tej kwestii, ale to nie sprawia, że przestajemy się kochać”.
Teraz, kiedy jestem w nowym związku, staram się na to zwracać uwagę. Nie unikamy trudnych tematów, ale rozmawiamy o nich spokojniej, słuchając siebie nawzajem i starając się zrozumieć. Bo przecież związek to nie tylko wspólne poglądy, ale też wspólne przeżywanie życia, wsparcie i akceptacja – nawet wtedy, gdy ktoś patrzy na świat trochę inaczej. A polityka, niestety, coraz częściej staje się tym elementem, który próbuje zburzyć te fundamenty. I wtedy trzeba mieć naprawdę dużo siły, żeby to wszystko utrzymać.